Jedną z moich ulubionych par, jest oczywiście Drebby, czyli Draco oraz Deborah. Jest w nich jakieś takie nieziemskie przyciąganie, które sprawia, że aż lepiej mi się pisze.
Wszyscy
tłoczyli się niespokojnie przed Wielką Salą, rozmawiając i
szepcząc między sobą. Każdy spoglądał na nas zaciekawiony, a ja
z dramatycznym przeczuciem, że zaraz się przewrócę ze strachu,
coraz mocniej ściskałam ramię chłopaka. Harry kilka razy
subtelnie zwrócił mi uwagę, że troszkę gniotę jego rękę, więc
starałam się robić dobrą minę, do złej gry.
—
Zaraz wracam — wyszeptał Wybraniec i zniknął gdzieś poza zasięgiem
mojego wzroku. Przygryzłam delikatnie wargę i przybliżyłam się
do Rudej.
—
Gdzie jest Harry? — spytała, rozglądając się na boki. Wzruszyłam
ramionami, ponieważ nie miałam zielonego pojęcia, dokąd mój
partner mógł pójść. Przedtem nie wyglądał na zdenerwowanego,
ani nic go nie niepokoiło. Miałam nadzieję, że zdąży załatwić
wszystko w idealnym czasie. W końcu, po kilku decydujących
minutach oczekiwania, zabrzmiał dzwon, który wszystkich nas
zaprosił do sali. Wściekła do granic możliwości, nadal ze
zdenerwowaniem poszukiwałam czarnowłosego ponad głowami
zaproszonych par. Wreszcie kolejka zaczęła się zmniejszać; przed
drzwiami stał asystent Ministra Magii: Yaxley, odczytując imiona i
nazwiska par, które wchodziły z dumnie uniesionymi głowami,
prezentując swoje kreacje. Kiedy przyszła kolej na mnie, obrzucił
wzrokiem puste miejsce przy moim ramieniu.
—
Nie masz pary? — spytał zdezorientowany.
—
A widać ją gdzieś tutaj? — burknęłam. Wszyscy spoglądali na mnie
jak na szaloną, ponieważ jak dotąd w historii szkoły nie
zapisała się żadna pojedyncza osoba wchodząca na Bal
Bożonarodzeniowy. Miałam ochotę złapać Harryego w jakimś
ciasnym zaułku i wydrapać mu te zielone oczy.
—
Ja z nią jestem. — Obok siebie usłyszałam stalową nutę, a kiedy
obróciłam głowę, moje oczy ujrzały Lucjusza, który patrzył na
Yaxley'a z wyrzutem. Asystent natychmiast się zmieszał i zaczął
dopisywać coś w swoim notesie, kreśląc i powtarzając pojedyncze
literki.
—
Mam już parę — wysyczałam wprost do jego ucha. Zauważyłam, że
na jego twarzy namalował się łobuzerski uśmiech, który swoim
czarem i urokiem sprowadzał na moją jak dotąd racjonalną naturę,
wiadro wypełnione po brzegi lodowatą wodą.
—
Nie widzę jej tutaj. Może miewasz halucynacje, kochanie? — odrzekł, próbując
wyprowadzić mnie z równowagi. Zacisnęłam dłonie w piąstki i
wzięłam głęboki oddech, wygładzając nierówności sukni. Gdzieś
z tyłu zrobiło się niemałe zamieszanie, a relacjonująca z
oddali wydarzenia z Balu, Rita Skeeter, miała teraz doskonały temat na swoją pierwszą stronę.
—
Jennifer Lucrecia Black wraz z partnerem, Lucjuszem Malfoy'em,
Ministrem Magii i Protektorem społeczeństwa. — Zabrzmiał
baryton, sprowadzając na nas zaciekawione spojrzenia. W drodze do
stolika usłyszałam kilka zgryźliwych, kilka zdziwionych i kilka
zadowalających uwag, które tyczyły się głównie mojego
partnera. Wchodząc do sali zapisałam w księdze rekordów dwa nowe
zdarzenia: jedyna samotna dziewczyna na Balu Bożonarodzeniowym jak i jedyna dziewczyna, która
przyszła w towarzystwie Ministra Magii na tenże Bal. Po nas były jeszcze dwie,
nieznane mi pary, aż obok Yaxley'a wystąpiła Debora wraz z
Draconem, który kroczył obok niej niczym dumny paw,
przedstawiający swoje cenne pióra. Debby miała na sobie
szmaragdowo-zieloną suknię, idealnie dopasowaną do szczupłej,
aczkolwiek kobiecej figury, z lśniącego, bogato wyszywanego
materiału. Suknia, zupełnie jak moja, nie posiadała ramiączek.
Dziewczyna miała wyeksponowany nie tylko biust, lecz także plecy.
Wyglądała elegancko, z klasą. Na jej szyi widniał srebrny
łańcuszek w kształcie węża oraz bransoletka z takim samym
znakiem. Oczywiście, ubrała wysokie obcasy pod kolor kreacji. Jej
jasne włosy opadały na lewe ramię, eksponując kawałek szyi, a
jej imponujące usta były podkreślone krwistą czerwienią. Draco
również nie chciał odstawać od partnerki. Przyodział
ciemnoszary garnitur, dopasowując do niego szmaragdowy krawat.
Uśmiechnęłam się pod nosem widząc parę, która trzymała się
za ręce, co raz spoglądając sobie w oczy. Kroczyli dumnie, jak
gdyby cały świat stał przed nimi otworem. Wyglądali jak
królewska para, która była najważniejszym punktem wieczoru. Lecz
może tak właśnie było? Może mieli być atrakcją dzisiejszego
Balu, wyglądając jak książę i jego królewna z bajki?
Wszystko
się może zdarzyć.
Nawet
nie zauważyłam, kiedy przede mną pojawił się Draco, a zaraz za
nim Deborah.
—
Patrzcie, kogo my tu mamy... Widać, że uwielbiasz psuć innym
zabawę, Black — mruknął, patrząc to na mnie, to na Lucjusza.
—
Draco, posłuchaj. Jestem tu z Harrym, właśnie idę go poszukać.
—
Oczywiście. To dziwne, bo widziałem Pottera rozmawiającego z
Chang. Dziwny
zbieg okoliczności, że Yaxley przeczytał akurat twoje imię i
nazwisko, jako osoby towarzyszącej mojemu ojcu — warknął. Jego
twarz napełniła się nienawiścią, jednak przyzwyczaiłam się do
niej. Draco i ja nie znaliśmy się od zawsze, ale z każdą chwilą
przestawaliśmy czuć do siebie jakąkolwiek nutkę sympatii.
—
Dracon, wytłumacz mi proszę, czy nie masz partnerki, którą
powinieneś teraz zaszczycić tańcem? Skończ wyładowywać swoje
emocje na biednych kobietach i zacznij okazywać chociaż trochę
klasy — powiedział Lucjusz, nachylając się do syna. Zmierzyli
się wzrokiem, lecz to młodszy Malfoy się poddał. Zauważyłam rozdarte
spojrzenie Debby, która lustrowała odchodzącego chłopaka.
—
Jeżeli go zranisz jeszcze mocniej, wiedz, że stoję za nim murem,
Jennifer — szepnęła. Kiedy odchodziła miałam ochotę zapaść
się pod ziemię. Moja najlepsza przyjaciółka, z którą przeżyłam
tyle wspólnych chwil pełnych radości, czasem smutków, zostawiła
mnie samą, robiąc wielką bruzdę na moim sercu. Kiedy
skończono przedstawiać gości, rozpoczęły się tańce.
Oczywiście, mój partner zaprosił mnie do kilku z nich.
—
Mówiłem, jak doskonale dziś wyglądasz? — szepnął mi do ucha.
Odwróciłam od niego uwagę, próbując znaleźć Wybrańca
pomiędzy tańczącymi parami. Nagle spostrzegłam go obok stolika z
ponczem, nadal wesoło rozmawiającego z Chang. Spojrzałam
nieśmiało na starszego mężczyznę, który cały czas wdzięcznie
trzymał mnie w swoich ramionach. Lucjusz był mężczyzną z
wyjątkowo bystrym spojrzeniem. Przez chwilę poczułam się lekka,
jednak przestałam się tak czuć w chwili, gdy poczułam czyjś
dotyk na ramieniu. Obok nas stał Harry, szczerząc się do mojej osoby. Wyrwałam się z ramion blondyna i
pchnęłam Wybrańca na ścianę.
—
Ty chyba zwariowałeś? Harry powiedz mi, co ty sobie najlepszego
myślałeś? — wrzasnęłam, sprowadzając na siebie kilka,
zaciekawionych spojrzeń. Chłopak był przerażony, gdyż już nie
raz widział mnie mającą atak szału. Teraz jedyne o czym myślałam, to
jak spokojnie rozegrać tą partię.
—
Czemu mnie zostawiłeś?
—
Bo... słuchaj... Cho chciała ze mną iść. Zauważyłem, że nie ma pary, więc...
—
Więc postanowiłeś jej potowarzyszyć. Dziękuję, że mi o tym
powiedziałeś w chwili, kiedy mieliśmy wchodzić, Harry. Następnym
razem, może razem z Cho zdecydujecie kto ma być waszą parą, bo
nie zamierzam wchodzić wam w drogę — warknęłam na odchodne.
Kiedy dotarłam do stolika z ponczem, miałam dość. Dość całego
wieczoru, który składał się jedynie z łez i bólu. Dość
wszystkich, którzy przechodząc, pytali się czy wszystko jest w
porządku. Nagle usłyszałam głośny krzyk, który pochodził
oczywiście od Nietoperza. Robił nieziemską awanturę, w której
kilka razy słyszałam swoje nazwisko. Gdyby nie dotarł do mnie w
tej chwili, nie miałabym pojęcia, o co mu chodzi.
—
CZY TY WIESZ, IDIOTKO, CO NAROBIŁAŚ?!
—
Severus, opanuj się...
—
JAK MAM SIĘ DO JASNEJ CHOLERY OPANOWAĆ, WEREND?! POWIEDZ MI, JAK?!
— Wydawało mi się, że twarz profesora, na co dzień blada i bez
wyrazu, zmieniła odcień w dojrzały kolor śliwki. Był purpurowy, a
zestaw żył na jego karku zwiększył się o kilka nowych. Złapałam
się kurczowo blatu stolika, na którym stała misa z ponczem. Kiedy
do mnie podchodził miałam wrażenie, jakby chciał mi się dobrać
do gardła. Wyglądał na rozjuszonego i wyprowadzonego z równowagi,
więc gdyby nie profesor Werend, z pewnością leżałabym teraz na
ziemi zbryzgana krwią. Nawet jako wampir, szybszy i silniejszy niż
on, bałam się o swoje życie.
—
O co chodzi, profesorze? — mruknęłam, prawie niesłyszalnie.
Chwycił blisko leżącą szklankę i roztrzaskał ją na ścianie,
naprzeciwko nas. Przełknęłam ślinę i spojrzałam z litością w
oczach na zebranych. Wszyscy stali kilka metrów z daleka od
zdarzenia, ponieważ reakcja czarnowłosego, również nie wzbudziła
w nich innego uczucia niźli strach.
—
O CO?! O CO?! — wrzeszczał jak opętany, póki Michael nie złapał
go w pół, mówiąc, żeby się uspokoił. Oddychał niczym
rozjuszona bestia, rwąca się do ataku. Patrzył na mnie, jakbym
uczyniła najobrzydliwszą rzecz w całym wszechświecie.
—
Black, zabiłaś osobę. Swoim idiotycznym rozumem wielkości
orzecha włoskiego, zamordowałaś jedną osobę, rozumiesz? —
wymamrotał, wyswobadzając się z uścisku nauczyciela i podchodząc
do mnie z każdym krokiem licząc do dziesięciu. Starał się
uspokoić, lecz zaczynałam wierzyć, że gdy do mnie dojdzie,
rozszarpie mnie na kawałki. Do
mnie zaś nie dochodziło to, co powiedział. Zamordowałam kogoś?
Jak? Kogo? W jakim celu?
—
Zrobiłaś Eliksir Wiggenowy, prawda? — powiedział mi do ucha.
Skinęłam głową na potwierdzenie. — Ten eliksir wyglądał dla ciebie normalnie, tak jak wtedy, kiedy go robiłaś. Jednak teraz
czymś się różnił. Wiesz czym, Black? — jego słowa wypadały z
jego ust niczym jad, który z każdą sekundą coraz bardziej
zapadał się w mojej krwi. Moje serce tłukło się w żebrach jak
szalone. Drżałam, póki nie poczułam na ramieniu jego dłoni.
—
Jeden z naszych aurorów wdał się w bójkę ze Śmierciożercami.
Kiedy go znaleźli był ranny, jednak liczył na eliksir, którego
mieliśmy w zapasie na kilka miesięcy. Umarł po dwudziestu
minutach, bo jakaś niekompetentna małolata zabrała się za coś,
co powinno trafić w ręce Dyrektora. Zabiłaś człowieka swoim
idiotyzmem i za to, nie chce Cię już widzieć w moim Gabinecie,
zrozumiałaś? — warknął, odchodząc w cieniu swojej czarnej
szaty. Moje oczy zaszły przezroczystą mgłą, która chwilę potem
zaczęła się skraplać, tworząc na moich policzkach łzy.
Otworzyłam usta, próbując wydobyć z nich jakiś dźwięk, jednak
jedyne co mi się udało to cichy szloch. Usiadłam na podłodze,
próbując oddychać w miarę spokojnie, jednak cała fala pełna
bólu trafiła w sam środek mojego ośrodka emocji. Wszyscy zaczęli
się rozchodzić, impreza przestała być radosna, nawet kilka par
postanowiło wyjść. Patrząc przed siebie, spostrzegłam twarz
Lucjusza, który coś do mnie mówił. Uniósł mój podbródek i
przybliżył do swojej twarzy, ocierając wierzchem kciuka moje
słone łzy. W jego słowach istniała jakaś magia.
Coś, co
stwarzało, że czułam się wolna.
Czułam się w pełni silna
aczkolwiek niezależna od nikogo.
I takie uczucie właśnie mi się
podobało.
Mówię sobie "a wejdę, napiszę komentarz do 14 rozdziału, w końcu jej się należy", A TU 15, KTÓRY SPRAWIA, ŻE PISZCZĘ Z RADOŚCI!!! ♥
OdpowiedzUsuńi'm coming home, coming home, tell the world i'm coming home... dawno, dawno temu się tego słuchało, osłodkiAdlerze chroń mnie.
DREBBY ♥ !!!!!!!!!!!! Mogłabym czytać i czytać i czytać i czytać o nich, a i tak nie miałabym dosyć. ^^ Lucjusz mnie zaczyna irytować, niech się w końcu odwali od Dżeni, to już nawet nie jest fajne, przestało mi się to podobać. :< On jest niby taki uroczy i w ogóle, ale... Dobra, powiem to: GDZIE TEN DBAJĄCY O SYNA TATUŚ? NAJPIERW ROZCHODZĄ SIĘ Z NARCYZĄ, TERAZ TRAKTUJE GO JAK JAKIŚ... NIE WIEM : o Ugh, biedny Draco. :'( Smuteczek. XD
Team Snape. ♥ Och, jak ja kocham takie zamieszanie! :D Czekam z niecierpliwością na kolejny, piszaj szybciej Ty utalentowana pisarko! ^^ :*