poniedziałek, 6 maja 2013

11. Obrona to podstawa

 Wiem, przynudzam. Ten rozdział z czystej miłości do pisania dedykuję najwspanialszej Cuddle, bez której pisanie byłoby za pewne nudne. Twórz swoje kolejne rozdziały, inaczej umrę na brak natchnienia.

Kiedy spostrzegłam jego postać sunącą w moim kierunku, starałam się utrzymać kamienną twarz, ale jego dobitna gestykulacja zbijała mnie z nóg. Za pewne czekał przed wyznaczonym miejscem na spotkanie kilka bądź kilkadziesiąt minut, dlatego był tak wyprowadzony z równowagi. Wzięłam głęboki haust powietrza i zmierzyłam się z nim wzrokiem.
— Byłam nieopodal w sklepie. Zauroczył mnie kapelusz w kształcie łasiczki z wachlarzykiem po prawej stronie. — Kłamstwo ma krótkie nogi, ale tak zręczne i nadzwyczaj beztroskie chyba nikomu jeszcze krzywdy nie zrobiło.
— Black, nie obchodzi mnie, czy byłaś w sklepie z przeklętymi kapeluszami czy z jaszczurkami. Szczerze mówiąc, jakbym cię zgubił miałbym o jeden problem mniej na głowie, ale spieszy mi się do zamku, chyba, że chcesz robić eliksiry po nocy. Poza tym dzisiaj mamy jeden z najgorszych w swej konsystencji — warknął, prowadząc mnie w ciemny zaułek z którego mieliśmy się teleportować. Tak też się stało, jednak w mojej głowie cały czas pokazywały się różnorodne emalie, których pochodzenia i znaczenia nie znałam.
— Eliksir Wiggenowy. Wiesz, o co mi chodzi? — spojrzał na mnie przez ułamek sekundy i parsknął śmiechem. — Oczywiście, że nie wiesz. Ja się dziwię, że ty w ogóle wiesz jak używać tych swoich niezręcznych dłoni. Merlinie, uchroń mnie przed jej zidiociałym genem. Eliksir ten stosuje się na różnego rodzaju rany. Coś jak wampirza krew, z tym, że jest stworzona przez czarodzieja, a nie nadnaturalną istotę— dokończył, otwierając drzwi wejściowe. Szliśmy tak przez ułamki sekund, a w mojej głowie odbijał się echem odgłos jego peleryny, szurającej po kamiennej posadzce. Otworzył z rozmachem drzwi i wyjął kociołki, około pięciu. Trzy powędrowały przy moim stanowisku, dwa przy jego. Usiadłam krzyżując nogi i spojrzałam do książki na rozporządzenie eliksiru.
— Ta formułka...
— Co znowu z nią nie tak?
— Wydaje mi się, że nie zdołam jej powiedzieć. Jest napisana w starożytnym języku, a moje zdolności ograniczają się do starofrancuskiego i starowłoskiego. Raczej wątpię, bym posługiwała się łaciną czy greką. Może lepiej by było, gdyby pan to zrobił? — spytałam. Nie byłam pewna, czy podołałabym takiemu zadaniu, zwłaszcza, że nie potrafię posługiwać się takimi językami. Czarnowłosy wywrócił oczyma.
— Nie mogę tego zrobić. Do formułki potrzebna jest wymowa..niewiasty. Konkretniej dziewicy, Black. — Przeciągnął to słowo z lubością i z sarkastycznym uśmieszkiem podążył do składzika. Zauważył za pewne bordowe plamy na moich porcelanowych policzkach, więc mój wstyd osiągnął apogeum. Jak mogłam tak bardzo przejąć się tym pospolitym słowem, które tak na prawdę, nie miało znaczenia w moim życiu? Za pewne większość kobiet w moim wieku nadal cieszyła się zdrowym i nie dotkniętym ciałem. Wyszedł i wręczył mi składniki, które po chwili lądowały pojedynczo w kociołku. Kiedy skończyłam, przełknęłam ślinę i dotknęłam pergaminu książki.


* Gehennæ ignis statim spargit,

vigiliae et creans tenebras spero.

Aquam Innocens ac dilucidam,

focus in claritatem.

Mox alica ut curarem te,
halitus pulmonis restituere.

Te tenet, offero te manu,
Sed vitae mi semper.


Wypowiadałam trzy razy i ani razu nie poczułam niczego, prócz magii. Owładnęła mną, zagubiłam się w niej. Kiedy otworzyłam oczy poraziła mnie ciemność panująca w sali. Nim zdołałam odzyskać zdolność widzenia, spostrzegłam, że Snape już czyści swoje stanowisko. Ja również zaczęłam to robić, a kiedy skończyłam, stanęłam przed jego biurkiem, wskazując na bulgoczące kociołki.
— Teraz wystarczy tylko przelać do fiolek...
— Na prawdę, Black? Właśnie się zastanawiałem, co mam zrobić. Dzięki tobie już wiem — warknął znad sterty papierów. Stałam tak przez chwilę, lecz kiedy zobaczyłam, że podnosi głowę by mnie zwymyślać, postanowiłam uciec jak najszybciej.
— Dobrej nocy, profesorze! — ryknęłam na odchodnym i pobiegłam wprost do Pokoju Wspólnego Ślizgonów. Po drodze napotkałam Parkinson, która zmierzyła mnie chłodnym wzrokiem.
— Czego tu szukasz? — warknęła.
— Szukam Debory. Nie widziałaś jej może? — spytałam, mając w nadziei, że brunetka mimo swojego wrednego stylu bycia, odpowie mi, chociaż zdawkowo. Debby, zanim spotkałam się z Nietoperzem, była bardzo przejęta, a że obydwie przejmowałyśmy się swoimi problemami, to musiałam ją znaleźć jak najszybciej.
— Jest na Wieży Północnej — mruknęła Parkinson, wchodząc przez kopułę z wężem. Pędem pokonałam drogę z korytarza na wieżę, rozglądając się wokoło, czy nikt za mną nie idzie. Gdyby ktoś się dowiedział, gdzie chodzę po nocy miałabym nie małe kłopoty. Kiedy wdrapałam się na szczyt wieży, spostrzegłam przyjaciółkę, całą we łzach, która siedziała i łkała cicho przy balustradzie. Na palcach przebrnęłam drogę i usiadłam obok niej, obejmując dziewczynę ramieniem.
— Debby? — spytałam, spoglądając w ciszy na przyjaciółkę. — Kochanie, coś się stało? — wiedziałam, że coś było na rzeczy. Już wcześniej wyglądała na zdenerwowaną i roztrzęsioną, a ja jak gdyby nigdy nic zbyłam ją błahostką, którą był wypad ze Snape'em do miasta. Dziewczyna otarła łzy i westchnęła lekko, zabierając się do wytłumaczenia mi całej sprawy. Miała podkrążone i zaczerwienione oczy, więc płakała co najmniej godzinę. Jej dłonie trzęsły się, kiedy ocierała nimi kropelki łez z zarumienionych policzków. Wyglądała strasznie.
— Nad ranem... Kiedy do ciebie podchodziłam, to się stało tuż po tym. Draco i ja od niedawna źle się dogadujemy, bo wiesz... jego matka odeszła, a ojciec praktycznie nie spędza z nim tyle czasu, ile byłoby to mu potrzebne. Powiedziałam coś w stylu, żeby przestał być taki nadąsany. On wtedy wybuchł, jak gdyby nigdy nic, wypominając mi wszystko co najgorsze. — Zatrzymała się na chwilę, by zaczerpnąć głęboki oddech, po czym kontynuowała dalej: 
— Powiedział, że on nie może się uspokoić, że jego rodzina się powoli rozpada, że wymyślam. Wymachiwał rękami, Merlin wie co siedziało w jego głowie. Mówił, że jestem słaba, że nie powinnam być w szeregach Czarnego Pana, że przyjaźniąc się z tobą robimy wielki błąd, bo otwieramy się na cały Gryffindor, a to nie w stylu Ślizgonów. Że nie pasuję do Domu Węża i tak najzwyczajniej nie powinnam być czarownicą. Potraktował mnie... Jakbym była dla niego kimś obcym. Nikim w zasadzie — skończyła i spojrzała na mnie. Jej oczy mówiły za siebie, cierpiała i to nieludzko. Wiedziałam, jak bardzo zależy jej na blondynie, a mimo to musiałam wytłumaczyć, w czym jest rzecz.
— Debby, posłuchaj. Draco nie jest teraz sobą, te dni są dla niego krytyczne. Jego matka zniszczyła całą tą rodzinę, a Lucjusz.. wątpię, by jako Minister często bywał w domu. Nie mów mu, żeby się nie przejmował i nie był nadąsany, bo nie można wymagać takich rzeczy, od kogoś, kto do tego czasu był najszczęśliwszym dzieckiem świata. Musisz dać mu trochę czasu, aż sprawa ucichnie. A co do twojej przynależności, trafiłaś tam, gdzie trafić miałaś. Tiara Przydziału może i jest stara i połatana, ale jej mądrość czasami mnie onieśmiela — mruknęłam, uśmiechając się do blondynki. Mimo, iż po jej policzkach nadal rzewnie spływały potoki łez, jej promienny uśmiech pojawił się na porcelanowej twarzy, tworząc coś na miarę polepszenia.
— A teraz chodź, chyba, że chcesz, żeby Filch nas zaprowadził do swojej kanciapy z łańcuchami. Jakoś mi się nie podoba ten pomysł, nie wiem jak tobie. — Zaśmiałyśmy się równocześnie, schodząc na dół.
Korytarze były puste, mało kto teraz przechodził. Pochodnie rozjaśniały nasze drogi do Pokojów Wspólnych, nauczyciele przechodzili na swoich patrolach, jednak nie zwracali nam zbytniej uwagi. Pożegnałam się z Debby przy posągu Jednookiej Czarownicy i pognałam do swojego dormitorium. Wszyscy już spali, włącznie z Hermioną, która od naszej porannej kłótni, wątpię, że chciała się do mnie odzywać. Przebrałam się szybko w koszulę nocną, spięłam włosy i wpadłam pod pierzynę, myśląc zajadle o Balu. Wszyscy musieli być ubrani w coś niesamowitego, a ja nie miałam nawet pomysłu. Musiałabym skontaktować się z Syriuszem i zapytać go, czy nie miałby oszczędności na tego typu sprawy. Poza tym, nadal nierozwiązana pozostawała kwestia partnera. Kiedy przymknęłam oczy do mojej świadomości zakradła się jeszcze ważna informacja. Ciekawiło mnie, jak trzyma się Lavender, dlatego postanowiłam, że jutro nad ranem udam się do Skrzydła Szpitalnego, by z nią porozmawiać. Ziewnęłam, przeciągając się w łóżku i do minuty byłam kompletnie nieprzytomna.

*

Wstałam, obudzona szybkim zwijaniem się Hermiony z łóżka. Kiedy tylko zauważyłam, jak jej brązowe loki falują w powietrzu, wstałam na nogi ruszyłam do niej powolnym krokiem.
— Nie chcę z tobą rozmawiać, Jennifer. Nie mam o czym — fuknęła, zbierając wszystkie książki.
— Hermiona, przestań się boczyć. Przecież doskonale wiesz...
— Nie, nie wiem. Z łaski swojej mogłabyś zejść z mojej książki do Transmutacji? — warknęła. Oczywiście, machinalnie się z niej zsunęłam, ale dziewczyny nie obchodziło nic więcej, bo zaraz jak spakowała wszystkie książki, wyszła, trzaskając drzwiami. Zaklęłam paskudnie pod nosem, wchodząc do łazienki i przygotowując się do prysznica. Dzisiaj czekał mnie bardzo trudny dzień...
Po odświeżeniu, zabrałam różdżkę z nocnego stolika i powędrowałam prosto do Skrzydła Szpitalnego. Od razu natknęłam się na Panią Pomfrey, która powiedziała, że gdyby coś się działo, mam dać jej szybko znać. Kiwnęłam głową i usiadłam przy łóżku Brown, która była nieobecna, ale gdy tylko mnie zobaczyła, jej mina od razu stała się bardziej przystępna.
— Cześć, Lav. Jak się czujesz? — spytałam.
— Całkiem dobrze. Pani Pomfrey mówi, że jeszcze kilka dni i będę mogła wrócić do swoich zajęć. — Usiadła, rozglądając się po całym pomieszczeniu. Wyglądała lepiej, nie miała już nawet podkrążonych oczu, a czułam, że w jej żyłach krew płynie jak wodospad.
— To świetnie! — klasnęłam uradowana w dłonie. W moim gardle zastygło jednak pytanie, które bałam się zadać, ze względu na jej stan. Dziewczyna najwyraźniej to zauważyła, bo machnęła rękę i przysunęła się bliżej.
— Pewnie chcesz wiedzieć, co się stało. Pamiętasz, że Dumbledore dał mi zadanie. No, więc starałam się przypodobać Zabiniemu, żeby dowiedzieć się od niego jakichś ciekawych szczegółów. Oczywiście, na początku było wszystko świetnie, nawet dobrze się dogadywaliśmy, ale pewnego dnia chyba podsłuchał moją rozmowę z Profesor McGonagall. Mówiłam jej, że mam Blaise'a w garści i za niedługo dowiem się, co knuje. Kiedy się z nią rozstałam, spotkałam go na korytarzu. Był wściekły, krzyczał. Mówił, że jestem podstępną szmatą i że pożałuje, że z nim zadarłam. Pobiegłam więc do Łazienki Prefektów, no, a tam zaczaił się ktoś i zemdlałam. Więcej nie pamiętam — mruknęła, marszcząc delikatnie pościel. Przymrużyłam oczy i przyłożyłam palec do ust. Zastanawiałam się nad wieloma rzeczami, które w gruncie rzeczy, nadal pozostawały zagadką.
— Byłaś w dormitorium?
— Nie, dlaczego? — spytała. Wyglądała na na prawdę zaskoczoną.
— Bo w twoim łóżku, znalazłyśmy krew. Jak znalazłam cię w łazience, byłaś zakrwawiona. Nie pamiętasz, żebyś była w dormitorium chociaż na momencik?
— Nie, Jenny. Co jak co, ale chyba nikt nie lunatykuje z dosyć sporą plamą krwi, prawda? — sarknęła. Pogłaskałam ją delikatnie po ramieniu i przykryłam kołdrą.
— Masz rację. Muszę lecieć, więc trzymaj się i wracaj do zdrowia jak najszybciej — powiedziałam, odchodząc. W drzwiach przypomniała mi się jeszcze jedna sprawa, z którą wpadłam do Skrzydła. — Lav, czy Neville tu jest?
— Tak, na końcu. Zobaczysz parawan, jest za nim — powiedziała z uśmiechem. Podziękowałam jej skinieniem głowy i znalazłam Neville'a, siedzącego z książką o roślinach w ręku. Spoglądałam na niego przez chwilę, a kiedy on uniósł uradowany wzrok na mnie, byłam pewna, że nie ma mi nic za złe.
— Cześć Neville. Mogę wejść?
— Jeszcze się pytasz? No jasne, że tak! — Poklepał miejsce na łóżku obok siebie, więc usiadłam na nim i objęłam przyjaciela tak lekko, żeby nic mu nie skrzywdzić. Byłam silna, i przez przypadek mogłam wyrządzić mu niemałą krzywdę.
— Wszystko w porządku? Jak się trzymasz? — Byłam zatroskana, ponieważ w jakiejś części czułam się winna tego, że chłopak leży w tym łóżku. Na twarzy miał siniaki, zaschnięte ślady krwi i jakieś zadrapania, ale pomimo tego nadal dzielnie się trzymał.
— Jakoś leci. Nie żebym był zadowolony, ale przynajmniej mam trochę odpoczynku — mruknął, spoglądając na zegarek. — Jenny... Czy ty przypadkiem nie masz być u Snape'a? — Widziałam w jego oczach nie tyle co troskę, a przerażenie. Znał Nietoperza nie od dziś i wiedział do czego jest zdolny w takich sytuacjach, zresztą ja również. Przełknęłam ślinę i ucałowałam przyjaciela w policzek na pożegnanie. Pognałam do lochów, nie mając nic na żołądku. Pchnęłam drzwi i spotkałam czarnowłosego przy jakimś sporym kotle.
— Co dzisiaj robimy?
— BLACK NIE WIDZISZ, ŻE COŚ ROBIĘ?! WYNOCHA!
— Dobrze, nie musi pan tak wrzeszczeć.
Usiadłam na krześle, przyglądając się jego pracy. Był nad czymś skupiony i na pewno nie miał teraz czasu na pogawędki, nawet te w naszym stylu. Obierał rękoma, mieszał, dosypywał coś. Co chwila słyszałam z jego ust jakieś przekleństwa. Z jego czoła spadały pojedyncze kropelki potu, jednak spostrzegłam jeden ważny szczegół. Mianowicie jego włosy, zwykle rozpuszczone i tłuste do potęgi, były spięte i całkiem świeże. Przechyliłam głowę na bok i zamyśliłam się. Nawet nie zauważyłam, kiedy pytał mnie o coś. Potem słyszałam tylko krzyk.
— Co? Co się stało?
— Pytałem, czy coś jadłaś. Czy to tak trudno zrozumieć?
Kociołek, nad którym uporczywie pracował kiedy weszłam, był zamknięty, a spod pokrywki buchała przezroczysta para. Pokiwałam przecząco głową, a ten ponownie się wkurzył. Zastanawiałam się, czy przy takich skokach ciśnienia w jego organizmie, nie powinna zajść jakaś akcja zatrzymania serca. Przecież on co chwila wybuchał złością. Rzucił czymś wrednym na poczekanie i podszedł do kominka. Po chwili wrócił z całkiem sporym talerzem pełnym jajecznicy, posypanej szczypiorkiem.
— Chcesz coś do tego?
— Co?
- Nie prowokuj mnie, żebym musiał Ci coś mówić raz jeszcze. Chcesz coś do picia do tego śniadania, czy wolisz jeść do o suchym gardle!?
— Prosiłabym sok dyniowy.
— Wedle życzenia, wasza wysokość. — Jego riposty z dnia na dzień stawały się dla mnie przyzwyczajeniem, dlatego nie przyjmowałam ich już do siebie, bo nie było warto. Snape jaki był, taki był i chyba nic nie było go w stanie zmienić. Po chwili czarnowłosy pojawił się ze szklanką pełną soku. Podziękowałam i zabrałam się do jedzenia, w czasie, kiedy on sprawdzał swoją pracę.
— Czo fo fakieko? — spytałam z ustami pełnymi jajecznicy. Dopiero po chwili zorientowałam się, że mężczyzna opiera się o blat i wzdycha.
— Czasami się zastanawiam, czy ja aby na pewno jestem w świecie normalnych ludzi. Powiedz to wyraźnie, a może ci odpowiem.
Przełknęłam zawartość buzi za jednym razem i ponownie spytałam się o zawartość kociołka, nad którym spędzał tyle czasu i cierpliwości.
— To eliksir, dzięki któremu możemy mieć pewność, że żaden czarodziej z pustym łbem, taki jak Potter czy Weasley, nie rzucą się na Śmierciożercę bez rąk pełnych czegoś magicznego, prócz różdżki. To, co znajduje się w kotle jest tak zwany Resanian, czyli mniej więcej coś na miarę kremu do rąk. Ma jednak właściwości parzące, czyli gdyby miał walczyć wręcz, bądź coś podobnego, spali nim przeciwnika. Można tego używać, rzucając zaklęcia Niewerbalne.
— Po co komu taki... krem?
— Nie krem, Black, tylko smar, dzięki któremu obronię wasze durne łby przed innymi potężnymi zaklęciami. Tym sposobem, rzucając zaklęcia bez różdżki, spalicie przeciwnika, nim zdąży wypowiedzieć zaklęcie. Nie rozumiem, dlaczego biorąc coś na przykład, każdy bierze to dosłownie. Idiotyzm, nie realizm.
— Może dlatego, że rzucając przykład, nie zmienia pan intonacji i wszyscy biorą to na poważnie?
— A może dlatego, żeby przez brak intonacji, jakaś małolata zrozumiałaby o co mi chodzi w przenośni?
Fuknęłam, próbując się uspokoić i nadal konsumując swój posiłek. Wszystko odbywało się w ciszy. Snape porządkował swoje stanowisko, a ja popijałam sok, delektując się ostatnimi chwilami spokoju. Co rusz rzucałam mu nieprzyjemne spojrzenie, próbując wymóc na nim chociaż odrobinę wdzięczności, za to, że mu pomagam.
— Skończyłaś?
— Tak.
— Bierz się do roboty. Dzisiaj zrobisz ten eliksir i dodatkowo amortencję.
— Co? Słyszałam, że amortencja to wywar miłości, więc nie rozumiem po co mamy robić coś tak zbędnego.
— Po to, żebyś zadawała głupie pytania. Śmierciożercy mają głupią wadę, dość skrytą. Mianowicie uwielbiają kobiety i mają do nich słabość. Ile razy się słyszało, że napadając na jakieś miasta gwałcili, by potem zabić? Uwielbiają czuć przy sobie kobiece ciało, tylko po to, by ulżyć sobie w cierpieniu. Więc amortencja tylko nam w tym pomoże, by wyjawić na światło dzienne ich uczucia, by się w nich zagubili, by potem umrzeć.
Kiwnęłam głową i ruszyłam do kociołka, przyrządzając wczorajszy eliksir. Nie było mi to na rękę, bo po chwili traciłam wszystkie siły. Po godzinie straciłam równowagę, ale zaklęcie wydobywało się z moich ust nieprzerwanie. Ciemnowłosy co chwila na mnie spoglądał, czułam jego spojrzenie. Raz nawet podszedł i dotknął mojej szyi, by sprawdzić, czy tętno wciąż jest w normie. Po dwóch godzinach, poczułam, że uwalniam się od wszystkich zapachów, a moje oczy tracą widoczność. Poczułam przy swoim ciele silne ramiona, które przeniosły mnie na krzesło i posadziły, tak, bym przypadkiem nie spadła. Tych czułości niestety był kres, ponieważ sekundę później na głowie miałam wylany kubeł zimnej, wręcz lodowatej wody.
— Zwariował pan?!
— A myślałaś, że jak cię przywrócę? Usta-usta jakoś mi nie pasowały. Do roboty, trzeba zrobić amortencję — powiedział, wchodząc do spiżarni po potrzebne składniki. — Po naszych zajęciach wyjdziemy na powietrze. Trzeba się w końcu wziąć za twój system obronny, inaczej przy pierwszym wrogu padniesz jak gumochłon. A wątpię, żeby dała ci coś wiedza sporządzania eliksirów.
Wzięłam od niego wszystko, co było potrzebne i zaczęłam przygotowywać eliksir, oczywiście z pomocą podręcznika. Ten eliksir z kolei, bardzo przypadł mi do gustu, bo nie musiałam kroić czegoś obrzydliwego, bądź narażać się na niebezpieczeństwo ze strony gryzących stworzeń. Pachniało w całym pomieszczeniu kwiatami, miętą, trawą, wszystkim, co kochałam najbardziej na świecie. Kiedy zaglądałam do kociołka, który przybierał co chwila inną barwę substancji, uśmiechałam się pod nosem i śmiałam się sama do siebie. Słyszałam o amortencji i wiedziałam, co czułam przy tym eliksirze. Miętę, potem czułam kolejną bazę, która składała się z pomarańczy, a na samym końcu czułam woń deszczu. Wszystko, cała roślinność po deszczu pachniała tak przyjemnie, że aż chciało się żyć. Ponownie posiekałam kawałki płatków róż, dodałam kilka ingrediencji, po czym rzuciłam krótkie Finito, oczyściłam stanowisko i odstawiłam wszystko, co było niepotrzebne. Zerknęłam na kolor substancji z dumą w sobie, zaczęłam przelewać je do zlewek. Kiedy skończyłam, podałam je Profesorowi, który schował je z dala od wszystkiego, co mogło go zniszczyć. A akurat ten eliksir był podatny na wszelkie czynniki niszczące.
— Co czułaś robiąc takie durne miny?
Spojrzałam na niego i ze wściekłością w głosie odparłam:
— Sporo rzeczy. Jednak najbardziej na świecie kocham zapach mięty, pomarańczy i roślinności po deszczu. Kiedy czuję je wokół siebie od razu jest mi lepiej!
— Następnym razem, jak będziesz mi działać na nerwy, wyleję ci na głowę tubkę pasty do zębów, sok z dzikiej pomarańczy i wystawię cię na deszcz. Wtedy przynajmniej będę miał spokój od twojego gderania.
— Bardzo śmieszne, profesorze. A pan coś czuje?
— Nie twój interes. Możesz mi powiedzieć, co ci daje przepytywanie mnie ze wszystkich moich sentencji życiowych? Piszesz pamiętnik, czy szukasz idola?
Przewróciłam oczyma i wzięłam torbę na ramię, czekając, aż Nietoperz wszystko posprząta. Byłam bardzo ciekawa, jak będę wyglądać nasze ćwiczenia na powietrzu, tym bardziej, że od przesiadywania w zamku bolała mnie głowa, mimo, że wczoraj spędziłam jakiś czas na podwórku. Po chwili dołączył do mnie, rzucając zaklęcie bezpieczeństwa na swój Gabinet, po czym ruszyliśmy na błonia.
— Widzę, jak cię skręca, żeby zadać to pytanie. Chcesz wiedzieć, dlaczego rzucam zaklęcie na swój gabinet.
— Mniej więcej... No, więc dlaczego?
— Kilka razy uczniowie myśleli, że wykradając z mojego składzika pewne ingrediencje sporządzą swoje wymarzone eliksiry. Tak czy owak, zawsze dostawałem po głowie, że im na to pozwalam, nie zabezpieczając odpowiednio swojego gabinetu. Postanowiłam więc rzucać zaklęcie ochronne, żeby te konowały dotykając klamki, niemiłosiernie się zawiodły — mruknął. 
Kiedy byliśmy na błoniach, poczułam, jak słońce, które ukazało się już na horyzoncie niemiłosiernie mnie praży, a śnieg, który z czasem rósł w potęgę, oziębiał panującą dotychczas temperaturę. Po chwili jednak, poczułam, że się ogrzewam, a wszystko to za zasługą odpowiednich zaklęć.
— Stawaj tu.
— Tu? To znaczy już idę. — Zauważyłam jego morderczy wzrok, dlatego wolałam szybciej zadziałać instynktownie, niż dostać kilkuminutowe zruganie, że niepotrzebnie się pytam o bzdety. Wyciągnęłam różdżkę i spojrzałam na mężczyznę. Podszedł do mnie i zaczął mną przekręcać, ustalając wszelkie pozy. Raz się śmiałam, raz płakałam, bo moje kości nie wytrzymywały takiego napięcia. Kiedy powiedział, że mam tak stać, przełknęłam ślinę, ale stałam.
— Rzucę na Ciebie serię zaklęć, które będziesz musiała odbić. Zrozumiałaś?
— A jak przypadkowo trafi mnie pan czymś... złym? Jak nie zdążę odbić zaklęcia, co wtedy?
— Wtedy albo wylądujesz w Skrzydle Szpitalnym albo ewentualnie załatwimy ci nagrobek. Black, to jest walka na śmierć i życie. Inni nie będą się ciebie pytać, czy jesteś już gotowa i czy mogą już na ciebie rzucić klątwę, bo to nie zabawa w ciuciubabkę. Tu musisz być gotowa nawet w najmniej oczekiwanym momencie.
Kiwnęłam głową, biorąc głęboki wdech. Ciekawiło mnie, czy Snape byłby w stanie rzucić na mnie coś śmiercionośnego.
Crucio!
Expeliarmus! — ryknęłam. — Chce mnie pan zabić?!
— Kuszące, ale nie. Miałbym zbyt dużo papierkowej roboty. Nie patrz na moje ruchy różdżką, tylko na moją twarz. Kiedy będziesz patrzeć jak twój przeciwnik wypowiada zaklęcie, będziesz wiedzieć jak je odbić. Patrząc na różdżkę nic ci to nie da, bo jest milion zaklęć, składających się z takich samych obrotów. Confringo!
Coś za mną gwałtownie wybuchło, ale kiedy zorientowałam się, że była to tylko beczka ze ślimakami Hagrida, uspokoiłam oddech i ponownie przybrałam pozycję startową.
— Skup się. Conjunctivitis!
Drętwota!
Duro!
Expeliarmus!
— Dobrze, uspokój się. Co byś zrobiła, gdyby zamiast przeciwnika wyjątkowo utalentowanego w zaklęciach, obok ciebie zjawił się Fenir Greyback.
— Uciekałabym, przecież to wilkołak!
— Może i masz rację, lecz nie do końca. Lepiej pozbyć się przeszkody, niż cały czas się o nią potykać. Powiedzmy, że zaskoczyłby cię i założył ci na szyję ścisk, o taki. — Podszedł do mnie i założył swoje ręce na moją szyję. — Nie możesz się szarpać, bo pogłębi uścisk. Nie możesz też krzyczeć, bo nie będzie go obchodziło, czy ktoś cię usłyszy, czy też nie. Więc, co zrobisz?
Każda kobieta w takiej sytuacji myślałaby logicznie. Z tym, że kobieta kopiąca krocze swojego profesora, który starał się jej uzmysłowić jakie potencjalne zagrożenie ktoś stawia, sama trafiała pod miano zagrożonej. A widząc jak Snape skamle i wije się na trawniku, pomyślałam tylko jedno: że jak wstanie, to już nie będzie udawał, że mnie dusi.
Zrobi to na prawdę.

3 komentarze:

  1. KOŃCÓWKA HAHAHAHHAHAHAHAHA!!!!! Jesteś niemożliwa! :*
    Dziękuję za dedykację, rozdział jest wspaniały! To... Kiedy nowy? :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiem *__* <3
    Nie ma za co, dedykacja jest tutaj wskazana :*
    Jak najszybciej oczywiście!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak ja kocham spotkania Jennifer ze Snapem... :D Niech się Draco z Deborą pogodzą i niech będzie dobrze. Gdzieś jest Lucjusz ja się pytaaaaam??

    OdpowiedzUsuń