czwartek, 22 listopada 2012

5. Eliksir prawdy

~*~

Londyn spowił niebo, kłębami chmur i splątał je w jedną całość nad zamczyskiem, który swoimi rozmiarami przerażał nawet wielkoludy. Był zbudowany z betonu; nie reagował na żaden, nawet najgłośniejszy dźwięk. Jego sale były ozdobione najwyższej rangi kunsztem i precyzją. Lecz to nie król i królowa zamieszkiwali zamczysko.
Zamordujcie mnie, jeżeli jakakolwiek istota na tym świecie wzięła go za króla czy władcę.
Johnatan był człowiekiem, a właściwie wampirem, pozbawionym skrupułów i jakiejkolwiek przyzwoitości. Jego męskość i odwaga przynosiły coraz to nowsze ofiary. W większości były to lekkomyślne kobiety, które chwilę później lądowały martwe i zimne jak lód w oceanie. Mój dziadek nie potrafił nikogo pokochać. Jego serce skamieniało wraz z przemianą w to okrucieństwo zwane krwiopijcą czy wampirem.
 
~*~

Koszmary były nieodłączną częścią mojego życia. Zazwyczaj przebywał w nich mój dziadek. Tak też było i tym razem, z tym, że gdyby Hermiona, Ginny i Lavender nie zaczęły mną gwatownie potrząsać, Johnatan z pewnością oplątałby sidła wokół mojego bezbronnego umysłu. Wstałam, rozglądając się panicznie po pokoju, w obawie, że ten sen, nie był snem, a jawą. Całe pomieszczenie było przytulone płaszczem ciemności, jasnowłose spoglądały na mnie z przerażeniem, a jedna z nich, za pewne Parvati, jeżeli patrzeć na wysoką posturę i ciemne włosy, manipulowała różdżką w kierunku sufitu. Uniosłam oczy i w tym momencie spadło na mnie wiadro z lodowatą wodą.
— Idealne przebudzenie. Szkoda, że nie dodałyście kostek lodu, z pewnością byłoby to bardziej efektowne, gdyby na mojej głowie powstały fioletowe siniaki — sarknęłam, ściągając metalowe wiaderko z głowy. Roześmiały się i jednym machnięciem różdżek wysuszyły mokre ubrania, mokrą pościel i jeżeliby to tak nazwać, moje włosy.
— Która godzina? — spytałam całkiem zaspana. Muszę przypomnieć, że miałam koszmar, zostałam z niego wybudzona i nie spało mi się tej nocy idealnie i perfekcyjne. Biorąc pod uwagę, że miałam spotkać się oko w oko z Nietoperzem, wolałam tryskać energią i nie zasypiać przy każdym jego monologu, co za pewne będzie moim utrapieniem.
— Za dziesięć pią... — mruknęła Parvati, spoglądając na swój złoty zegarek. Dostała go na 13 urodziny, od swojego bogatego wujka, który posiadał jakąś sporą korporację rolną. Mieszkał w Indiach i starał się pomagać rolnikom jak tylko potrafił, tym samym rozpieszczając swoje bratanice jak tylko potrafił. Bynajmniej to o nim wiedziałam, wyłapując pojedyncze informacje z Proroka Codziennego. Nie było mi jednak do śmiechu, kiedy turbiny mojego mózgu wyłapały godzinę, o której wspomniała czarnowłosa.
— Że co przepraszam?! — ryknęłam, pospiesznie schodząc z łóżka. Ruszyłam biegiem do krzesła na którym wisiały moje ubrania, zaczęłam je wkładać na oślep. Czerwona bluzka, standardowe jeansy, no i oczywiście trampki, których nawet nie zdążyłam porządnie zawiązać, więc sznurówki plątały mi się pod nogami.
— Ile mam czasu? — spytałam, pakując podręczniki do czarnej torby.
— Dwie minuty. Jenny, jesteś pewna, że zdążysz?
— Cholera! Pewnie, że zdążę, w końcu nie na daremno jestem wampirem. Powiedzcie mi tylko, gdzie jest ta sala tortur? — spytałam, podchodząc do mahoniowych drzwi. Zachichotały delikatnie, gdyż prawdopodobnie każdy tak nazywał miejsce urzędowania Snape'a. Bo skąd by się wzięło przezwisko Nietoperz?
— W lochach na samym dole po prawej stronie. Znajdziesz srebrną tabliczkę z jego imieniem i nazwiskiem — odparła Lavender. Kiwnęłam głową i pobiegłam ile sił w nogach. Pech mojej niezdarności chciał, bym zaraz za rogiem staranowała dwie osoby.
W tym, ku mojej nienawiści do swojej głupoty, obecnego i byłego ministra magii. Zaklęłam cicho pod nosem i spojrzałam do góry, uśmiechając się przy tym niezdarnie. Sfaulowałam takie osobistości, co liczyło się z dość sporą falą konsekwencji.
— Merlinie. Przepraszam, bardzo przepraszam. Trudno biegnąć na spotkanie ze śmiercią i przy tym nikogo nie potrącić. Słowo daję, następnym razem albo wezmę zegarek, albo wstanę kilka godzin wcześniej, żeby nie wylądować głową w kociołku — powiedziałam, próbując daremnie wytarmosić się z tarapatów. Byłam w tym mistrzynią.
— Właśnie widzę, panno... — zaczął Korneliusz Knot.
— Black, sir. Wczoraj się spotkaliśmy.
— Black? Jedna z rodowitych Blacków? Jesteś bardzo młoda co wskazuje jedynie na córkę niejakiego Syriusza Blacka, czyż nie? — spytał.
Kiwnęłam głową, a kiedy ten zapisał coś w notatniku, podparłam się na biodrach. Ciekawe zjawisko, wpadasz na ministra, tłumaczysz mu swoją tożsamość, a on tymczasem, bezczelnie to wykorzystuje i zapisuje w jakimś notesie. Poza tym zapomniał moje imię i nazwisko tak szybko, jak było to możliwe. Spojrzałam na drugiego jegomościa, który przyglądał mi się przez pewien czas. Korneliusz Knot najwyraźniej nie potrafił strawić faktu, iż jego kres urzędowania w świecie magii dobiegł końca. Posłałam mu jeden ze swoich wyrafinowanych uśmiechów.
— Cóż to za śmierć panią nagli? Bo nie wydaje mi się, aby ktokolwiek w tym zamku był aż tak okrutny, by zbliżyć pani spotkanie z kociołkiem za kilka minut spóźnienia — powiedział Malfoy, nie odrywając ode mnie wzroku. Jego głos był tak przeszywający i tak melodyjny, że przez moment zaparło mi dech w piersi, a w ustach momentalnie zaschło, jak na pustyni. Zatopiłam się, straciłam świadomość, ale mój mózg przymierzył mi ostry policzek na pobudzenie.
— Profesor Snape. Wolę jeszcze dzisiaj żyć, więc jeśli pan oczywiście pozwoli...
— Och, ależ oczywiście. Miło mi było panią poznać, panno Black. Korneliuszu, chodźmy.
Powiedział. Wydawało mi się, że nawet na sekundę nie spojrzał w inny kierunek. Spoglądał na mnie aż do momentu, kiedy przekroczyłam próg, gdzie znajdowały się kręte schody prowadzące do lochów. Kiedy zauważyłam tabliczkę z imieniem i nazwiskiem Mistrza Eliksirów, westchnęłam głęboko i zapukałam, nadal drżąc.
Puk, puk, puk.
Cisza.
Puk, puk. Snape, otwórz te drzwi...
Nadal cisza.
Przygryzłam nerwowo wargę i nacisnęłam klamkę. Pchnęłam drzwi, słysząc głośne przeklinanie i czarny materiał na ziemi. Okazało się, że wchodząc potrąciłam Nietoperza, który najprawdopodobniej szedł by mi otworzyć.
— Black... Odpowiedz mi na jedno, podstawowe pytanie... Niezdarność jest u was dziedziczna, czy po prostu wypadło na ciebie? — wycedził przez zęby, próbując wyplątać się z własnej peleryny. Nieudolnie mu to szło, więc odwróciłam się by zatamować chichot, wydobywający się z moich ust. Tak, czy siak, zezłościłam się, bo on najwidoczniej w świecie krytykował każdego, tylko nie siebie. Wstał mozolnym ruchem i podszedł do dużego, kotła o bulgoczącej zawartości. Jego konsystencja miała przyjemny beżowy odcień, a zapach zbliżony do malin.
— Budyń? — spytałam głupio. Nie moją winą było, że sam smak malin pobudzał moje komórki do myślenia o puszystym budyniu, który przywoływał ciepłe wspomnienia z dzieciństwa, kiedy to moja mama robiła go na urodziny.
— Ty masz zamiast mózgu. Astralia. Silny i odurzający eliksir, który powoduje skurcz serca, a po zażyciu większej ilości niechcianą śmierć — mruknął. Parsknęłam śmiechem i usiadłam ze skrzyżowanymi nogami na ziemi. Jak można było stworzyć tak perfidnie niebezpieczny eliksir i trzymać go w tak niebezpiecznej odległości od uczennicy. Absurdalne i bardzo, bardzo odważne. Snape siekał, wrzucał do kociołka i mieszał jak zawodowiec. Z zapartym tchem liczyłam jego ruchy, przyglądając im się jak sroka, wpatrująca swoje tęczówki w gnat. Wzdychałam kiedy próbował poczuć ciężki aromat mikstury. Zawsze marzyłam o byciu Mistrzynią Eliksirów, ponieważ warzenie mikstur dawało pewnego rodzaju poczucie władzy, a zarazem swoich aromatem rozpowszechniało najbardziej zakazane tajemnice. Poczułam więc zawód, kiedy Snape zaprzestał pracy i zamknął kociołek.
— Co mam robić?
— Jako, że się spóźniłaś i teraz będziesz przychodziła o czwartej nad ranem...
— Ale?!...
— CISZA! Dzisiaj będziesz warzyć Veritaserum. Wiesz, jak się przyrządza ten eliksir? Albo spytam inaczej: wiesz w ogóle co powoduje ten eliksir i do czego służy? — spytał, zakładając ręce na torsie. Verita co? Kilkakrotnie zamrugałam i potarłam oczy. Skąd miałam wiedzieć wszystkie nazwy eliksirów i jak na Merlina miałabym spamiętać ich działanie czy co gorsza znaczenie dla świata, mieszania tajemniczych cieczy.
— Genialnie, po prostu genialnie. Veritaserum, to łacińska nazwa oznaczająca eliksir prawdy. Podanie tego powoduje tak zwane potocznie, rozwiązanie języka i nadmierny słowotok. Podanie tego uczniom jest surowo zabronione, ale dla Zakonu jest bardzo ważne, zrozumiałaś? Czterdzieści kociołków. Przepis znajdziesz w tej księdze — warknął i zza drzwi wyleciał opasły tom, oprawiony w skórę, która zanim spoczęła na drewnianym stoliku, potrzebnym za pewne do mojej pracy, uderzyła mnie w głowę.
— Cholera...
— Wyrażaj się, Black! Myślisz, że mi jest przyjemnie gryźć się w język za każdym twoim głupim występkiem? Jest ich zbyt dużo, by sobie marnować język, ale staram się w przeciwieństwie do ciebie.
— Nikt ci nie karze, Stary zwyrodnialcu. Już nawet cholera nie można powiedzieć. Skąd go wzięli? Z Hadesu czy z podziemi i dlatego tak bardzo się nad ludźmi pastwi... — powiedziałam sama do siebie. Usiadłam za biurkiem i zaczęłam czytać przepis. Szczurzy ogon, posiekane żabie jaja...
Merlinie, to jest ohydne!
— Czy to musi być takie... no wie, pan. Takie, no...
— Niezbyt, Black. Twój bełkot zagłusza mój zdrowy rozsądek. Określ się bardziej, a nie mamrocz pod nosem jak pijany Hagrid — sarknął, naprowadzając na moje myśli jedynie siarczyste i bezpretensjonalne przekleństwa. Kto by się spodziewał takiego chama.
— Obrzydliwe, okropne, nieludzkie, niechlujne, wstrętne. Brakuje tu tylko ludzkich genitaliów...
— ...wrzuć swoje, będziesz miała.
— ... czy wszystkie eliksiry mają w sobie cierpką nutkę ludzkiej zawartości ciała? Zaraz, czy pan coś mówił o moich narządach, czy mnie słuch myli w tym wieku? — warknęłam, mierząc czarnowłosego zdenerwowanym wzrokiem. Jeszcze chwila i wstałabym, wychodząc i pokazując mu język na pożegnanie.
— Wątpię. Jeżeli byłaś na tyle mądra i wedle Albusa najodpowiedniejsza na to stanowisko, czyli mojego podopiecznego, to przeczytałabyś chociaż minimalne wzmianki o zajęciach eliksirami czy chociażby konsystencją niektórych z nich. Lecz patrząc na twoją mimikę podczas czytania składu zwykłego eliksiru prawdy, stwierdzam, że jesteś głupsza niż Longbottom. Podążaj tak dalej, a rzucę się pod Express Hogwart.
— Nikt tęsknić nie będzie — mruknęłam. Kiedy przyłapałam jego usta, które już otwierały się, by mi powiedzieć kilka najgorszych prawd o moim istnieniu i takich tam, postanowiłam dodać. — No pewnie. Nie miałabym co robić dniami i nocami tylko czytać zakurzone książki, które wedle mojego rozumu czyta jedynie Hermiona.
Czy ja właśnie obraziłam świętej prawdy książki?
Ten Nietoperz sprowadza mnie na złą drogę. Pokręciłam jedynie głową, nachylając się nad własnym absurdem i wróciłam do czytania przepisu. Wyjęłam różdżkę z buta i zaczęłam przywoływać do siebie przyrządy, potrzebne do przygotowania mikstury.

Veritaserum
Składniki:
- szczurzy ogon,
- sproszkowany róg dwurożca,
- żabie jaja,
- syrop z ciemiernika czerwonego,

Przyrządzanie:
Posiekaj żabie jaja i wrzuć do kociołka energicznie mieszając. Sproszkowany róg dwurożca dodaj na samym końcu, by utrwalić bezbarwną i bezsmakową konsystencję eliksiru. Posiekaj szczurzy ogon na minimalne kawałeczki i wrzuć je łącząc z syropem z ciemiernika czerwonego. Dodaj szczyptę emernazy, oraz gangrcji. Zostaw eliksir na pięćdziesiąt minut. Po upływie...

Dalej nie czytałam. Byłam zadowolona swoją pracą. Oczywiście nie obyło się bez zbędnych przedstawień. Siekając i wkładając składniki do kociołka, omal nie wyplułam żołądka, nie straciłam palca i nie zostałam wyrzucona za drzwi.

2 komentarze:

  1. Nowy rozdział, http://lets-go-to-bed.blogspot.com :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dyskusje z Severusem jak zawsze boskie. W końcu pojawił się Lucjuusz *___*

    OdpowiedzUsuń